Wilgotny zapach gliny zawsze pachnie czymś…

…Kombinerki błysnęły, wgryzły się w szarą izolację – raz, dwa. Kabel twardy jak pułapka, nie ustępował. Facet w roboczym zaklął: „Cholera, światłowód…” – i zmienił kąt. Dziewczyna w kamizelce – Lena – w tym czasie podparła szyję psa łokciem, przejęła napięcie pętli na siebie i cicho, jak dziecku przed zastrzykiem, powtarzała: „Oddychaj. Trzymam. Oddychaj”. Ja rękami podtrzymywałam osypującą się ziemię, żeby nie sypała mu się na pysk. Pies patrzył ponad nami – tam, gdzie wąski pasek nieba wisiał nad rowem. W jego oczach było to, od czego łamią się dorośli: zaufanie w zamian za życie.

Kombinerki zatrzeszczały. Kabel puścił. I – jakby ktoś otworzył zawór – w jego klatce piersiowej poszedł oddech. Wciągnął powietrze tak głęboko, że aż Lenie zadrżały palce. Jeszcze kilka szarpnięć – i pętla się rozpadła. A zza płotu już wrzask: „Hej! Co wy tam robicie! To mój internet! Wystawię wam rachunek!” Mężczyzna z gołym torsem machał pięścią nad siatką.

– To wystaw – rzucił bez podnoszenia głowy robotnik. – Ale żywemu.

Podsunęliśmy Lenie złożone prześcieradło, podłożyła psu pod pierś „stopień”, trochę podkopała ściankę, ja wbiłam łokieć w występ – i razem powoli wypchnęliśmy go na górę. Nie stawiał oporu, ale też nie pomagał – po prostu posłusznie szedł za naszymi rękami tam, gdzie niebo było całe, a nie paskiem.

Na trawie położył się na boku – wielki, mokry, drżący. Na szyi pozostały szare ślady, pod nimi siniejąca skóra. Lena przykucnęła, sprawdziła śluzówki, puls. „Wieziemy – powiedziała. – Obrzęk niebezpieczny. I tak, przepraszam – przeciąć światłowód było słuszne”.

Do auta nieśli go we czwórkę: ciężki jak cudza decyzja. Cierpliwie czekał, aż ułożymy go na kocu, tylko raz polizał Lenę w dłoń – jakby podpisał ważny dokument.

W klinice pachniało jodem i lekami dla psów – tym znajomym, dziwnie domowym zapachem powrotu. Lekarz, szeroki w ramionach, ze zmarszczkami przy oczach, zdjął stetoskop i patrzył na nas bez zdziwienia – jakby miał w grafiku „jeszcze jeden z rowu”. Zbadał gardło, płuca, tętno.

– Silny – powiedział. – Na adrenalinie jedzie. Obrzęk krtani może być później. Teraz kroplówka, przeciwobrzękowe, przeciwbólowe. Mało ran, kilka zadrapań. Nie leżał długo. – Spojrzał na Lenę. – Jak nazwiemy?

– Na razie wcale – odpowiedziała. – Najpierw niech odetchnie.

Siedzieliśmy na stołkach, grzaliśmy dłonie herbatą. W telewizji „Pogoda na tydzień”. A zza ściany: tik… tik… tik. Każdy „tik” – kropla do systemu, każdy „tik” – „zostań”. I pomyślałam: czasem ratują nie syreny i koguty, ale sąsiadka z siatką, chłopak z kombinerkami i dziewczyna, która uznaje, że rachunek za internet można zapłacić później.

Nazwaliśmy go Lody – za białą mordę i ten spokój jak w lodach śmietankowych. Imię przykleiło się, odpowiadał na nie, za każdym razem trochę zdziwiony: „To do mnie?”.

Domu szukaliśmy długo. Pisaliśmy uczciwie: „Potrzebuje dorosłego, nie z tych, co się poddają po pierwszej czarnej kałuży”. I przyszedł jeden odzew – cichy: „Jestem Wiktor, 58 lat, elektromechanik. Wiem, co to kabel i pętla. Gotów”.

Spotkaliśmy się na ławce. Wiktor położył pasek z karabińczykiem na kolanie: „Zobacz, to nie pętla. To – więź. Nie dusi, trzyma”. I przypiął do siebie. Lody spojrzał, parsknął i położył łapę na jego ręce. I wiedziałam – będzie dobrze.

Teraz ma życie jak dobra instalacja: nic nie iskrzy, jeśli nie szarpać, światło zapala się tam, gdzie trzeba. Jeździ z Wiktorem na zlecenia, zasnął raz przy „Wiadomościach sportowych”. I najważniejsze – wraca wieczorem. To „zawsze” naprawiło w nim to, co kiedyś ścisnęła pętla.

A czasem wpada do mnie. W kuchni trzymamy te same kombinerki – jak medal. Lody je wącha, wzdycha i opiera łeb na moim kolanie. I za każdym razem powtarzam mu jedno zdanie:

– Jeśli pętla na gardle i ziemia pod tobą – wołaj. Przyjdziemy.

Оцените статью
Wilgotny zapach gliny zawsze pachnie czymś…
Porzucona i w ciąży: poruszający apel o ratunek matki i jej szczeniaków