W klinice pachniało środkiem do dezynfekcji i herbatą w termosach. Technik zapisywał do karty: „Pies — samiec, 8–10 miesięcy, wychudzenie, odmrożone łapki; kotek — samiec, 3–4 miesiące, infekcja dróg oddechowych, odwodnienie”. Wolontariuszka (miała na imię Magda) uśmiechała się do nich jak do dzieci, które znoszą zastrzyk bez płaczu: „Wytrzymajcie, teraz będzie lepiej”.
Pod kroplówkami Magda opowiadała historię zebraną od ludzi. Dwa dni wcześniej ktoś otworzył drzwi auta i wyrzucił karton. Z kartonu wyskoczył kociak i schował się pod schody. Pies wyskoczył za nim, ale nie uciekł — został. Położył się obok i nie odchodził, nawet gdy klatka dudniła drzwiami, nawet gdy chłopaki drażnili ich kijem. Nocą widziano ich w tym samym miejscu: pies drżał i przykrywał kociaka łapą jak termoforem. Rano dozorca Pan Marek nie wytrzymał: „Ludzie, kto ma serce?”.
Magda miała — i przyjechała.
Kilka dni i życie stało się prawie zwyczajne: pies dostał tymczasowy boks obok kociarni. Ale musieli być razem — inaczej obaj wariowali. Wystarczyło zasunąć na chwilę przegrodę — pies szukał szpary, kotek porzucał miseczkę i szedł za głosem. Lekarz westchnął: „Tak bywa. Para. Zapiszmy w karcie: oddać tylko razem”.
Daliśmy im imiona: psu — Stefan, kociakowi — Michałek. Proste, domowe — takie, jakimi woła się z balkonu: „Stefaaaaan! Michaaaał!”. Stefan szybko się uczył — zrozumiał, że miska pojawi się znów, nawet gdy zaśnie; że ludzie bywają nie tylko ci, co trzaskają drzwiami, ale i ci, co cicho podsuwają koc. Michałek przestał kaszleć, zaczął mruczeć tak głośno, że Stefan kładł ucho na jego brzuszku i zasypiał.
A jeszcze pojawiła się żywa wspólnota — nie tylko online. Starsza pani z osiedla przyniosła transporter i kilka złotych „z emerytury”. Kurier zorganizował zbiórkę „po dwie dyszki” i przywiózł pierwszy worek karmy. Dziewczynka w czerwonej czapce namalowała plakat: „Proszę, nie rozdzielajcie ich” i powiesiła na drzwiach kliniki. Administracja, na szczęście, wysłała kawę i papier do drukarki: „Przepraszamy za ostrość, trzymajcie się”.
Po dwóch tygodniach przyszedł najtrudniejszy moment — szukanie domu dla dwóch. W ogłoszeniach powtarzało się: „Psa weźmiemy, dla kota znajdziemy miejsce”, „Kota wezmę, pies to problem”. My odpowiadaliśmy uczciwie: „Tylko razem. Inaczej wrócą do nas”. Dziesięć odmów, piętnaście „pomyślimy”, dwa „dla dziecka” i jedno „a jak się znudzi?”. Już się wydawało, że zostaną w schronisku długo, kiedy do kliniki weszła starsza kobieta z małym plecaczkiem.
— Nazywam się Pani Helena, — powiedziała. — Nauczycielka plastyki na emeryturze. Wdowa. Mieszkanie małe, ale jasne. Zawsze miałam „kotopsy” — razem. Widziałam ich zdjęcie w grupie, całą noc nie spałam. Jeśli można, wezmę oboje. Jeśli nie można — i tak wezmę, tylko proszę mi pomóc.
Pojechaliśmy do niej na „kontrolę”. Blok z wielkiej płyty, dywanik pod drzwiami, kuchenny stół, na parapecie doniczki z koperkiem i pędzle w słoiku. Na lodówce dziecięce rysunki: „kot”, „dom”, „mama”. Pani Helena postawiła na podłodze dwie miski, przykucnęła, a Stefan, nie puszczając Michałka, na chwilę spojrzał tak, jak patrzy się przed skokiem, który może zmienić życie. Potem położył się na jej nogach — ciężki, ufny. Michałek wdrapał się na kolana, przytulił pyszczek do jej dłoni i zamruczał — głośno, jak maszyna do szycia.
— Będę z nimi rozmawiać, — powiedziała Pani Helena. — Z psami i kotami trzeba rozmawiać. To jedyny język, który nigdy mnie nie zawiódł.
Umowę podpisaliśmy od razu. Pani Helena powtarzała: „Mam koc, mam ciepłe okno i czajnik nie syczy”, — i wszystko to brzmiało jak obietnica ważniejsza niż wielkie słowa.
Wieczorem wysłała nagranie. Stefan i Michałek leżeli na kanapie pod kraciastym kocem, jak na tamtym żółtym worku pod blokiem, tylko teraz zamiast betonu była poduszka, zamiast chloru — zapach ciasta. Stefan, jak zawsze, tulił Michałka, a ten, jakby sprawdzając „nowe zasady”, wyciągał łapkę z objęć i kładł na jego pysku — „jestem”. W tle głos Pani Heleny: „Żyjemy. Razem. Tak jak prosiliście”.







